Odkąd u mnie zamieszkały śmiecą, bałaganią, hałasują,
pyskują i rozstawiają wszystkich po kątach. A mimo to są moimi najsłodszymi
skarbami. Jedna z nich omal nie umarła z niedożywienia zanim trafiła do mnie.
Wygraliśmy wojnę o życie „stfora”, choć już do końca będzie miała zdeformowane
tylne łapki. Przedstawiam Wam moje hrabiny: Gryzeldę Traktorek i Honoratę Tobołek.
Gryzia, nazywana pieszczotliwie Grubcią, jest typową świnką
z zoologa. Robiąc zakupy dla naszej domowej kotki, zobaczyłam
tą parodię skunksa w sklepie i z miejsca się w niej zakochałam. Krótka
kalkulacja i po chwili wracałam do domu ze zwierzem i pełnym wyposażeniem. Coś
było w tym pysiu takiego, że musiałam, po prostu musiałam ją stamtąd zabrać.
Gryzelda jest troszkę neurotycznym prosiem, ma swoje humorki, histeryzuje,
kiedy obcinamy jej pazurki, nie lubi przyjmować witamin ani brania na ręce,
czyli „pchania z łapami” kiedy ona sobie tego nie życzy. I ciągle terkocze …BO
TAK!!
Inaczej sprawa miała się z Honoratką.
Robiąc zapasy żarełka dla Gryzi, zobaczyłam coś, co
będzie tkwić w mojej pamięci chyba już do końca życia. Maleńki pysio wciśnięty
w szybkę i ogromne, przerażone oczka. Poprosiłam „panią zza lady” o to
zwierzątko leżące w kącie. Pani złapała prosia, położyła na ladzie …i nic. Świnki
morskie to żwawe stworzonka, to takie nie było. Łapki automatycznie rozjechały
się na boki a łepek leżał bezwładnie. Chudy zadek, cały zanieczyszczony był
odchodami. Zwierzątko było sparaliżowane
i tak słabe, że nie reagowało na nic. Pani wspaniałomyślnie zaproponowała mi
inną świnkę. A ja pomyślałam sobie: a co z tą? I uparłam się, że chcę właśnie
to zwierzątko! …dostałam zniżkę, zapłaciłam połowę ceny. Jeśli ktoś miał kiedyś
świnkę morską, ten wie, że prosiaczki nie syntetyzują witaminy c. Tak jak
człowiek, muszą przyjmować ją w pokarmie, ponieważ jej niedobór, mówiąc
oględnie kończy się paraliżem i śmiercią „stfora”. Nie byłam pewna, czy to
właśnie było powodem jej stanu i jak długo to już trwa. Nie mam też złudzeń co
do tego, czym są karmione zwierzęta w takich sklepach. Zabrałam rudzielca do
domu z klatką najmniejszą z możliwych.
Nie bardzo wierząc, że uda mi się ją
uratować, pomyślałam: niech chociaż
odejdzie godnie zamiast wylądować w śmietniku.
Ale to małe świństwo nie chciało oddać walki walkowerem, o nie (może
dlatego, że obiecałam jej, że jeśli przeżyje to niczego już jej nie zabraknie).
W mojej miejscowości jest kilku weterynarzy, ale nie ma
żadnego, który specjalizowałby się w egzotykach. W dodatku była sobota, późne
popołudnie. Została mi tylko apteka. Uzbrojona w krople z witaminą c,
rozpoczęłam batalię.
Zaczęłam od
witaminy i umycia zadka Honorki, bo śmierdziała okrutnie. Leżało toto na mojej
dłoni z wykrzywionymi łapeczkami, zwisającymi bezwładnie, a ja starałam się
delikatnie spłukiwać brud ciepłą wodą. Potem nagrzany ręcznik i następna porcja
witamin. Kolejne dni spędziła Honoratka zawinięta w ciepły kocyk i faszerowana
kroplami na zmianę z warzywami zawierającymi wit.c.
Po kilku dniach udało mi
się namierzyć veta od egzotyków. Pani doktor powiedziała nam, że teraz będzie
już tylko lepiej. Zważyła Honorkę (całe
150g), zbadała i dała super witaminki.
Po tygodniu usłyszeliśmy pierwsze
„Łiiiiik!!!” Honoratki – ja się popłakałam. Było to najgłośniejsze, najbardziej
zardzewiałe „Łiik” pod słońcem.
Prosia dostała ksywkę „Balcerek”, a ja już
nigdy nie pójdę na zakupy do tego zoologa.